poniedziałek, 31 sierpnia 2009
sobota, 29 sierpnia 2009
Ze spraw rowerowych
...drogi ukraińskie są fatalne (z krótkimi wyjątkami), nie potrafię wyobrazić sobie na nich "delikatnych" europejskich samochodów, utwardzona droga, odnotowana na mapie może okazać się dwiema koleinami po środku pastwiska...
lepiej nie zjeżdżać z głównych szlaków, choć jazda bezdrożami Ukrainy może sprawić dużo frajdy...
Pod pojęciem drogi asfaltowej, czy betonowej, kryją się w tym kraju zupełnie inne znaczenia niż może się wydawać... czasem jazda to mordęga, warto zaopatrzyć się w kilka dętek i zestawy naprawcze. Jedyne sklepy branżowe jakie spotkaliśmy po drodze były w Mościskach i na bazarze w Samborze, pewnie pytając miejscowych udałoby się kupić jakąś dętkę czy nawet łatki (widziałem łatki do dętek samochodowych na jednej ze stacji benzynowych), ale raczej w mniejszych miejscowościach prędzej o cienką 28 cali niż 26 " (miejscową marką rowerów jest "ukraina" - duże koła...)
Generalnie swoją obecnością wzbudzaliśmy spore zainteresowanie, jak widać nie często po tamtejszych bezdrożach poruszają się rowery z przerzutkami, sakwami i turystami na siodełkach...
Pokaż trasę na większej mapie
lepiej nie zjeżdżać z głównych szlaków, choć jazda bezdrożami Ukrainy może sprawić dużo frajdy...
Pod pojęciem drogi asfaltowej, czy betonowej, kryją się w tym kraju zupełnie inne znaczenia niż może się wydawać... czasem jazda to mordęga, warto zaopatrzyć się w kilka dętek i zestawy naprawcze. Jedyne sklepy branżowe jakie spotkaliśmy po drodze były w Mościskach i na bazarze w Samborze, pewnie pytając miejscowych udałoby się kupić jakąś dętkę czy nawet łatki (widziałem łatki do dętek samochodowych na jednej ze stacji benzynowych), ale raczej w mniejszych miejscowościach prędzej o cienką 28 cali niż 26 " (miejscową marką rowerów jest "ukraina" - duże koła...)
Generalnie swoją obecnością wzbudzaliśmy spore zainteresowanie, jak widać nie często po tamtejszych bezdrożach poruszają się rowery z przerzutkami, sakwami i turystami na siodełkach...
Pokaż trasę na większej mapie
środa, 26 sierpnia 2009
Dzień siódmy, powrót do kraju, środa, 26 sierpnia.
Po drodze do Polski zatrzymaliśmy się na 30 minut w Mościskach, trzeba było przecież przywieźć jakieś pamiątki z Ukrainy;) Po raz kolejny zrobiliśmy małą selekcję w sakwach i wywaliliśmy niepotrzebne rzeczy... Przed samą granicą są jeszcze jakieś sklepy, ale np. Universam Faworit tuż przed granicą nie oferuje zbyt wiele...
W Szeginiach mieliśmy okazję widzieć jeszcze Ukraiński pogrzeb... zaczynał się już tworzyć kondukt żałobny, trumna najpierw stała przed domem na podwórku, karawanem natomiast była żółta wywrotka (która de facto przyjechała, aż ze Lwowa), na nią bowiem, za wieńcami i kwiatami ustawiano trumnę... największy wieniec spoczął na ogromnym kole zapasowym...
Odprawa po stronie Ukraińskiej, prawie ekspresowa, załapaliśmy się tuż przed przerwą (których godziny chyba nie są bliżej określone, pani celniczka po prostu zamyka drzwi do budynku i jest przerwa...), ja klasycznie nie zrozumiałem pytania urzędniczki i zamiast opowiedzieć "co przewożę" chciałem opisać jej trasę naszego przejazdu, w końcu zadeklarowałem pół litra wódki, słodycze i gumy do żucia, oczywiście miałem trochę więcej zakupów... W kolejce do okienka udało nam się odczuć po raz kolejny "polską", kolejkową rzeczywistość, jeden Pan z drugim Panem koniecznie chcieli się przepchnąć do przodu, było i śmiesznie i strasznie, bo skończyło się na tym, że wraz z Markiem wywołaliśmy u starszego z nich odruch obronny: Pan się chciał legitymować dokumentami kombatanckimi...
Po polskiej stronie były dwa "rękawy". W ukraińskim stało kilkadziesiąt osób stłoczonych i kłócących się ze sobą, po naszej stronie było kilka osób, wśród których dwoje na pewno nie posiadało paszportów EU, ale za to bardzo dobrze mówili po polsku i Ukraińcy z drugiej kolejki nie zorientowali się, że tamci powinni stać z nimi... "korek" się utworzył głównie za sprawą "kręconej" (ze względu na kręcone włosy) celniczki, która szczegółowo sprawdzała co też do Polski chcą wwieźć kobiety - z "unijnej" kolejki wywołano samych mężczyzn... w środku okazało się, że na odprawę czeka jeszcze kilkanaście Ukrainek... Po męskiej stronie celnik sprawdzał jakieś kwity "turysty", który, jak mi wytłumaczył inny kolejkowicz, wwoził do kraju firanki, a w ciągu jednego miesiąca można wwieźć jedyne 10 mb firanek... ot, nadgraniczna rzeczywistość...
Kilka kurtuazyjnych zdań z celnikiem o przywożonym asortymencie oraz odbytej rowerowej wycieczce i mogliśmy wreszcie cieszyć się Polską!!
Łącznie przejechaliśmy ponad 550 kilometrów, w siedem dni, jak na miejskich amatorów to chyba nieźle;)
wtorek, 25 sierpnia 2009
Dzień przedostatni, wtorek, 25 sierpnia
Poranek spędziliśmy w Drohobyczu, trochę na miejscowym bazarze (przypominającym nasze bazary lat dziewięćdziesiątych), a trochę szwendając się uliczkami...Czuć tu dwudziestolecie międzywojenne i boom naftowy, wille są wystawne, tak wystawne, że w niektórych mieszczą się teraz szkoły średnie i urzędy miejskie... Warto byłoby tu jednak zostać dłużej, tym bardziej, że kilka kilometrów stąd jest Truskawiec, drugie po Krynicy Zdrój uzdrowisko II Rzeczpospolitej...
Dziś zamierzamy przejechać niecałe 50 km do Sambora - trzeba zacząć odzwyczajać nogi od pedałowania...
W Samborze sprawdziliśmy hotel Ukraina na rynku: 220 hrywien i problem z zaparkowaniem rowerów... alternatywa znajduje się kilkadziesiąt metrów od bazaru - motel Randez Vous, a obok Restauracja Romantika ;) i raczej o nią trzeba pytać szukając drogi, bo do motelu wchodzi się przez plac manewrowy hurtowni budowlanej i warsztatu samochodowego... Pokój 2-osobowy: 120 hr, ale rzeczywiście w tym przypadku cena była adekwatna do standardu... tak pościeli, jak i łazienki... rowery pozwolono nam wnieść do pokoju, na 2 piętro... do około 23, w barze na dole popisywał się Miejscowy Muzyczny Zespół Jednoosobowy...
Przewodniki kłamią: bez sensu targaliśmy ze sobą tyle kilometrów śpiwory... ani razu nie groziło nam użycie ich ;)
Przed wieczorem rozejrzeliśmy się nieco po Samborze, zjedliśmy pizzę, wypiliśmy piwko, odpoczywaliśmy, przejechaliśmy już prawie 500 km i czuliśmy to w wielu mięśniach i stawach... a po wieczornej drzemce skoczyliśmy na dół na kolację, Marek zamówił jak zawsze pieriemienie (12,90), ja frytki z filetem z kurczaka i surówką (22,60).
Dziś zamierzamy przejechać niecałe 50 km do Sambora - trzeba zacząć odzwyczajać nogi od pedałowania...
W Samborze sprawdziliśmy hotel Ukraina na rynku: 220 hrywien i problem z zaparkowaniem rowerów... alternatywa znajduje się kilkadziesiąt metrów od bazaru - motel Randez Vous, a obok Restauracja Romantika ;) i raczej o nią trzeba pytać szukając drogi, bo do motelu wchodzi się przez plac manewrowy hurtowni budowlanej i warsztatu samochodowego... Pokój 2-osobowy: 120 hr, ale rzeczywiście w tym przypadku cena była adekwatna do standardu... tak pościeli, jak i łazienki... rowery pozwolono nam wnieść do pokoju, na 2 piętro... do około 23, w barze na dole popisywał się Miejscowy Muzyczny Zespół Jednoosobowy...
Przewodniki kłamią: bez sensu targaliśmy ze sobą tyle kilometrów śpiwory... ani razu nie groziło nam użycie ich ;)
Przed wieczorem rozejrzeliśmy się nieco po Samborze, zjedliśmy pizzę, wypiliśmy piwko, odpoczywaliśmy, przejechaliśmy już prawie 500 km i czuliśmy to w wielu mięśniach i stawach... a po wieczornej drzemce skoczyliśmy na dół na kolację, Marek zamówił jak zawsze pieriemienie (12,90), ja frytki z filetem z kurczaka i surówką (22,60).
poniedziałek, 24 sierpnia 2009
Etap piąty, decydujący, Dzien Niepodległości Ukrainy, poniedziałek, 24 sierpnia 2009 r.
Wyjechaliśmy stosunkowo wcześnie, bo około 10 byliśmy już osakwowani.
Na obwodnicy Lwowa, w m. Pasieki-Zubrickije zatrzymaliśmy się w sklepie obok Country Baru-Motelu, okazało się, że miejsce to prowadzi Niemiec, nie dało się z nim pogadać po polsku ;) Zwabiły nas do tego miejsca wywieszone flagi kilku krajów UE. Nocleg w jego motelu kosztuje 4-5 Euro za pokój 2 osobowy... Niemiec narzekał, że kryzys... odbije sobie za dwa lata, kilka kilometrów dalej budują stadion na Euro 2012 ! swoją drogą wspólne organizowanie tej imprezy z Ukraińcami to jakieś nieporozumienie... ale zobaczymy, mają jeszcze kilkadziesiąt miesięcy...
Tak jak wczoraj cierpieliśmy katusze jadąc tragicznymi szlakami, tak dziś sunęliśmy po równiutkiej szosie, z szerokim, asfaltowym poboczem, fajnie wyprofilowanej, ze stosunkowo łagodnymi podjazdami... bajka. W Rudnikach za Mikołajewem zjechaliśmy na Drohobycz i ostatnie trzydzieści kilka kilometrów droga się trochę popsuła, ale to i tak nic w porównaniu z drogami w okolicach Jaworowa... Przed samym Drohobyczem zaczęły się nieco większe pagórki...
A sam Drohobycz przywitał nas ulicą Stryjską, pierwowzorem Schulzowkiej ulicy Krokodyli... Na rynku, obok ratusza trwała impreza z okazji Dnia Niepodległości, regionalni artyści prezentowali głównie umiejętności wokalne i taneczne... wśród widowni próżno było szukać barw narodowych, flag, choćby niewielkich chorągiewek... W przejeżdżanych miasteczkach i wsiach głównym przejawem celebrowania tego dnia było "upiększanie" swoich domostw - w najlepsze malowano płoty i parkany, krawężniki i słupy uliczne, strzyżono trawę... wydało się jakby ten dzień wykorzystywano głównie na porządki w obejściu...
W Drohobyczu znaleźliśmy 3 hotele, "przewodnikowy" Tustań oferował pokoje 2-osobowe w cenie 250 hrywien, podobnie jak Lemon 2,5 km od centrum, my zdecydowaliśmy się na najtańszy hotel Łastwika, przy ulicy Borysławskiej 43A (nie jest go wcale łatwo znaleźć, bo wjazd znajduje się pomiędzy blokami, a sam hotel jest nieco oddalony od ulicy)Pracująca tam Pani Recepcjonistka nawet nie wstała z fotela obsługując nas, dopiero sięgając z sejfu druki meldunkowe łaskawie się podniosła... Ja miałem od początku bardzo średnie odczucia: dostaliśmy pokój na 1 piętrze, rowerów nie mogliśmy nawet wstawić do holu, stały całą noc pod ścianą budynku (na szczęście była tam ochrona), pilot do TV "nie rabotał", jak i pozostałe piloty w hotelu domagał się wymiany baterii, ręczniki były liche, łóżko skrzypiące, wnętrza lata świetności odnotowywały pod koniec czasów sowieckich (tylko w tym hotelu spotkaliśmy się z innymi sanitariatami niż polskie Koło i Cersanit!) - ale wszystko rekompensowała WANNA!!
Dziś nie było innego wyjścia... przejechaliśmy 112 km - do powrotu zostały dwa dni, postanowiliśmy nie zostawać w Drohobyczu, a drogę do Przemyśla podzielić na dwa etapy...
Na obwodnicy Lwowa, w m. Pasieki-Zubrickije zatrzymaliśmy się w sklepie obok Country Baru-Motelu, okazało się, że miejsce to prowadzi Niemiec, nie dało się z nim pogadać po polsku ;) Zwabiły nas do tego miejsca wywieszone flagi kilku krajów UE. Nocleg w jego motelu kosztuje 4-5 Euro za pokój 2 osobowy... Niemiec narzekał, że kryzys... odbije sobie za dwa lata, kilka kilometrów dalej budują stadion na Euro 2012 ! swoją drogą wspólne organizowanie tej imprezy z Ukraińcami to jakieś nieporozumienie... ale zobaczymy, mają jeszcze kilkadziesiąt miesięcy...
Tak jak wczoraj cierpieliśmy katusze jadąc tragicznymi szlakami, tak dziś sunęliśmy po równiutkiej szosie, z szerokim, asfaltowym poboczem, fajnie wyprofilowanej, ze stosunkowo łagodnymi podjazdami... bajka. W Rudnikach za Mikołajewem zjechaliśmy na Drohobycz i ostatnie trzydzieści kilka kilometrów droga się trochę popsuła, ale to i tak nic w porównaniu z drogami w okolicach Jaworowa... Przed samym Drohobyczem zaczęły się nieco większe pagórki...
A sam Drohobycz przywitał nas ulicą Stryjską, pierwowzorem Schulzowkiej ulicy Krokodyli... Na rynku, obok ratusza trwała impreza z okazji Dnia Niepodległości, regionalni artyści prezentowali głównie umiejętności wokalne i taneczne... wśród widowni próżno było szukać barw narodowych, flag, choćby niewielkich chorągiewek... W przejeżdżanych miasteczkach i wsiach głównym przejawem celebrowania tego dnia było "upiększanie" swoich domostw - w najlepsze malowano płoty i parkany, krawężniki i słupy uliczne, strzyżono trawę... wydało się jakby ten dzień wykorzystywano głównie na porządki w obejściu...
W Drohobyczu znaleźliśmy 3 hotele, "przewodnikowy" Tustań oferował pokoje 2-osobowe w cenie 250 hrywien, podobnie jak Lemon 2,5 km od centrum, my zdecydowaliśmy się na najtańszy hotel Łastwika, przy ulicy Borysławskiej 43A (nie jest go wcale łatwo znaleźć, bo wjazd znajduje się pomiędzy blokami, a sam hotel jest nieco oddalony od ulicy)Pracująca tam Pani Recepcjonistka nawet nie wstała z fotela obsługując nas, dopiero sięgając z sejfu druki meldunkowe łaskawie się podniosła... Ja miałem od początku bardzo średnie odczucia: dostaliśmy pokój na 1 piętrze, rowerów nie mogliśmy nawet wstawić do holu, stały całą noc pod ścianą budynku (na szczęście była tam ochrona), pilot do TV "nie rabotał", jak i pozostałe piloty w hotelu domagał się wymiany baterii, ręczniki były liche, łóżko skrzypiące, wnętrza lata świetności odnotowywały pod koniec czasów sowieckich (tylko w tym hotelu spotkaliśmy się z innymi sanitariatami niż polskie Koło i Cersanit!) - ale wszystko rekompensowała WANNA!!
Dziś nie było innego wyjścia... przejechaliśmy 112 km - do powrotu zostały dwa dni, postanowiliśmy nie zostawać w Drohobyczu, a drogę do Przemyśla podzielić na dwa etapy...
niedziela, 23 sierpnia 2009
Dzień czwarty, niedziela, 23 sierpnia.
Wciąż nie wiemy co robić, w TV mówią, że w okolicach będzie słonecznie i 25 st. C, na zewnątrz natomiast jest może z 15, niskie chmury, wilgoć w powietrzu... W naszych wielkomiejskich kościach i mięśniach czujemy już trochę te 200 km... Po śniadaniu ze sklepu spożywczego decydujemy się jechać do Zadwórza, a stamtąd jak najdalej się da na południe... W Żółkwi zrobiliśmy jeszcze kilka rundek po mieście - prawie 10 km w ramach rozgrzewki;), a ja wpadłem do "kafejki" internetowej w siedzibie "ukrtelekomu" (w każdym większym mieście mają swój oddział i w każdym powinien być dostęp do sieci - godzina przy kompie kosztuje 1,5 hrywny!! )
Po morderczej walce dojechaliśmy od wschodu na przedmieścia Lwowa - zatrzymaliśmy się w Motelu Reliaks, około 20 km od Lwowa... kilka kilometrów od obwodnicy. Wcześniej sprawdzaliśmy ofertę jeszcze jakiegoś moteliku, ale "administratorka" jedząca słonecznik i propozycja pokoju z jednym łóżkiem skutecznie wskrzesiła w nas ostatki sił... Przy motelu znajduje się czynny non-stop bar, mieliśmy więc szansę na przyzwoite śniadanie.
Dziś Daliśmy Ognia! Przejechaliśmy 100 kilometrów i 87 metrów - rekord dość wyśrubowany, bo po zapewnieniu sobie noclegu wsiedliśmy jeszcze na rowery i wróciliśmy się kilka kilometrów na stację benzynową, na piwo... Mimo wszystko jesteśmy bardzo z siebie dumni, bo nie było łatwo...
Od Żółkwi jechaliśmy przez Kulików, w stronę Zadwórza, a droga nas lekko mówiąc zajebała. Tylko 1/3 drogi do Zadwórza mieliśmy po utwardzonych drogach, reszta to kamienie, piach i kurz, rżysko i pola, łąki i drogi polne... To zdecydowanie najgorsza część trasy jaką dotąd pokonaliśmy. Zachetaliśmy się na maksa! Około 10 km od Zadwórza, po zjeździe z trasy E40, pomoc w określeniu odpowiedniej drogi zaoferowali nam miejscowi - dzięki ich wskazówkom bez problemu wyjechaliśmy ze wsi, ale niestety po kilku kilometrach za wcześnie skręciliśmy z polnej drogi w inną polna drogę i po 2 km stanęliśmy na skraju kilkunastohektarowego rżyska... kilometr dalej widzieliśmy zabudowania Zadwórza, postanowiliśmy więc "ciąć" polem... po kilkuset metrach zatrzymał nas szeroki i głęboki kanał melioracyjny, musieliśmy więc zawrócić, potem drogą polną i w najbliższej wsi dopiero zlokalizowaliśmy odpowiednią ścieżkę... Droga, która była zaznaczona na ukraińskiej mapie w skali 1:200 000 jako droga utwardzona okazała się być dwiema koleinami, wijącymi się po łące skubanej przez stado koni i kilka krów... Do pomnika poległych Orląt wciąż pozostawało około 6 km...
We wsi spotkaliśmy kilkunastu polskich motocyklistów, a przy stacji kolejowej trzy polskie autokary, do których schodzili się dziesiątkami polscy turyści... byli też harcerze, i oddziały paramilitarne- wyglądało to tak jakby nas ominęła poważna impreza (prawie tydzien wcześniej przypadała 89 rocznica bitwy)... No cóż może za rok, na 90-tą rocznicę dojedziemy na czas;)
Po Zadwórzu zeszło z nas powietrze jeszcze mocniej (szczerze mówiąc ja bardziej byłem zmolestowany psychicznie niż fizycznie), przejechaliśmy 67 km (łącznie ze śniadaniem), a do teoretycznego noclegu mieliśmy jeszcze około 30 km... We wsi po drodze zaczepili nas podpici miejscowi, z którymi bardzo miło podyskutowaliśmy o "nacechowanym wyższością" zachowaniu Polaków, a także o zniszczonym przez "sowietów" ogromnym polskim kościele usytuowanym na wzgórzu... Miejscowość nosiła nazwę Wiżnany...
Kolacja w barze motelowym nasyciła nas nieco... Marek po raz kolejny sprawdzał smak miejscowych pieriemieni, ja natomiast zjadłem fileta z piersi kurczaka, z frytkami... Kotlet co prawda był nieco surowy w środkowej części, ale byłem strasznie głodny i wchłonąłem go prawie bez skinięcia...
Motel Rielaks oferuje około 10. pokoi jednoosobowych w cenie 100 hr, 2 pokoje trzyosobowe w cenie 160-180 i jedną dwójkę w cenie 140 hr ...
Po morderczej walce dojechaliśmy od wschodu na przedmieścia Lwowa - zatrzymaliśmy się w Motelu Reliaks, około 20 km od Lwowa... kilka kilometrów od obwodnicy. Wcześniej sprawdzaliśmy ofertę jeszcze jakiegoś moteliku, ale "administratorka" jedząca słonecznik i propozycja pokoju z jednym łóżkiem skutecznie wskrzesiła w nas ostatki sił... Przy motelu znajduje się czynny non-stop bar, mieliśmy więc szansę na przyzwoite śniadanie.
Dziś Daliśmy Ognia! Przejechaliśmy 100 kilometrów i 87 metrów - rekord dość wyśrubowany, bo po zapewnieniu sobie noclegu wsiedliśmy jeszcze na rowery i wróciliśmy się kilka kilometrów na stację benzynową, na piwo... Mimo wszystko jesteśmy bardzo z siebie dumni, bo nie było łatwo...
Od Żółkwi jechaliśmy przez Kulików, w stronę Zadwórza, a droga nas lekko mówiąc zajebała. Tylko 1/3 drogi do Zadwórza mieliśmy po utwardzonych drogach, reszta to kamienie, piach i kurz, rżysko i pola, łąki i drogi polne... To zdecydowanie najgorsza część trasy jaką dotąd pokonaliśmy. Zachetaliśmy się na maksa! Około 10 km od Zadwórza, po zjeździe z trasy E40, pomoc w określeniu odpowiedniej drogi zaoferowali nam miejscowi - dzięki ich wskazówkom bez problemu wyjechaliśmy ze wsi, ale niestety po kilku kilometrach za wcześnie skręciliśmy z polnej drogi w inną polna drogę i po 2 km stanęliśmy na skraju kilkunastohektarowego rżyska... kilometr dalej widzieliśmy zabudowania Zadwórza, postanowiliśmy więc "ciąć" polem... po kilkuset metrach zatrzymał nas szeroki i głęboki kanał melioracyjny, musieliśmy więc zawrócić, potem drogą polną i w najbliższej wsi dopiero zlokalizowaliśmy odpowiednią ścieżkę... Droga, która była zaznaczona na ukraińskiej mapie w skali 1:200 000 jako droga utwardzona okazała się być dwiema koleinami, wijącymi się po łące skubanej przez stado koni i kilka krów... Do pomnika poległych Orląt wciąż pozostawało około 6 km...
We wsi spotkaliśmy kilkunastu polskich motocyklistów, a przy stacji kolejowej trzy polskie autokary, do których schodzili się dziesiątkami polscy turyści... byli też harcerze, i oddziały paramilitarne- wyglądało to tak jakby nas ominęła poważna impreza (prawie tydzien wcześniej przypadała 89 rocznica bitwy)... No cóż może za rok, na 90-tą rocznicę dojedziemy na czas;)
Po Zadwórzu zeszło z nas powietrze jeszcze mocniej (szczerze mówiąc ja bardziej byłem zmolestowany psychicznie niż fizycznie), przejechaliśmy 67 km (łącznie ze śniadaniem), a do teoretycznego noclegu mieliśmy jeszcze około 30 km... We wsi po drodze zaczepili nas podpici miejscowi, z którymi bardzo miło podyskutowaliśmy o "nacechowanym wyższością" zachowaniu Polaków, a także o zniszczonym przez "sowietów" ogromnym polskim kościele usytuowanym na wzgórzu... Miejscowość nosiła nazwę Wiżnany...
Kolacja w barze motelowym nasyciła nas nieco... Marek po raz kolejny sprawdzał smak miejscowych pieriemieni, ja natomiast zjadłem fileta z piersi kurczaka, z frytkami... Kotlet co prawda był nieco surowy w środkowej części, ale byłem strasznie głodny i wchłonąłem go prawie bez skinięcia...
Motel Rielaks oferuje około 10. pokoi jednoosobowych w cenie 100 hr, 2 pokoje trzyosobowe w cenie 160-180 i jedną dwójkę w cenie 140 hr ...
sobota, 22 sierpnia 2009
Dzień trzeci, sobota, 22 sierpnia, dwa dni do Dnia Niepodległości Ukrainy.
Już wczoraj widać było przygotowania do święta, w Gródku na rynku "rozstawiał" się wiec polityczny Julii Tymoszenko i jej partii. Od siostry w kościele dowiedzieliśmy też o odradzającym się na tych terenach "banderyźmie" - na kilku ukraińskich pomnikach widzieliśmy prócz barw narodowych także czarno-czerwone flagi banderowców... Mijane dziś wioski i miasteczka udekorowane były błękitno-żółtymi kolorami - jednak porównując z polskim świętami państwowymi, zaangażowanie Ukraińców w eksponowanie barw narodowych wypada dość blado, nieznacznie więcej flag spotkaliśmy w poniedziałek, ale i tak może na kilkunastu domach prywatnych, a poza tym flagi wywieszano głównie na budynkach administracji publicznej, szkołach itp. ...
Z Jaworowa do Żółkwi pierwsze 30 km jechaliśmy drogą krajową, niestety dość ruchliwą, w Janowie (obecnie Iwano-Frankowe) zjechaliśmy na fajną drogę prowadzącą lesistymi i pagórkowatymi terenami z długimi wioskami i niestety długimi podjazdami, jazda bez obciążenia byłaby ciężka, a co dopiero z całym majdanem w sakwach...W miejscowości Glińsko, tuż przed Żółkwią, obok miejscowego, starego cmentarza znajduje się zapuszczony cmentarz wojenny z czasów I wojny światowej, na obelisku doczytać się można po polsku: "I będą świadczyć o kurhannym dole spoczywające polskich synów kości, że przez ofiary, trud i życia bole szli ku zwycięstwu i szli ku wolności". Napisy wyryto także po ukraińsku, niemiecku i węgiersku. Cmentarz był zarośnięty wysoką trawą, ale widać, że co jakiś czas jest pielęgnowany - znajduje się na nim kilkadziesiąt mogił, prawdopodobnie kryjących kilkuset poległych... Podobne cmentarze znaleźć można m. in. w polskich Bieszczadach i Beskidzie Niskim...
W Żółkwi jako pierwsze przywitały nas machające z pola Ukrainki, a zaraz potem dostojna brama miejska...
O nocleg nie było trudno, najpierw udaliśmy się do "przewodnikowego" hotelu Styl, niemniej oferowana cena 260 hrywien za pokój dwuosobowy nieco nas odstraszyła i zagadnęliśmy miejscowych o jakiś tańszy nocleg... Skierowali nas na drogę w stronę Lwowa, do wsi Sołoszyn, dwa kilometry od rynku, motel przy barze Klon, motel nie jest w ogóle oznaczony, o recepcję trzeba pytać w barze, bar niestety jest czynny od 12-tej więc nie było szans na śniadanie... Cena pokoju 2-osobowego, w pawilonowej zabudowie: 150 hrywien, pościel, TV, prysznic, ręczniki... na parterze, nie trzeba tachać, ani rowerów ani sakw... rewelacja... Motel posiada też kilka pokoi w piętrowym budynku...
Po drodze z Jarosławia mijaliśmy kilka moteli wyglądających na 150-18 hrywien, więc nie jest tak źle z noclegami na Ukrainie jak pisze się w przewodnikach...
Czekając na przegotowanie pokoju musiałem łatać dętkę, tym razem wyjąłem z niej po prostu 5 mm drucik grubości szpilki... poprzednim razem dętka oberwała przy wentylu i nie było co ratować...
Przelogowaliśmy się szybko w czyste ciuchy i pachnący pojechaliśmy "na miasto" - Żółkiew rzeczywiście jest perłą okolic Lwowa, to bardzo ładne miasto, monumentalne i czuć tu polskość... Na rynku wystawione były trzy ogródki piwne, niestety bez gastronomii, szukając jakiegoś baru objechaliśmy najważniejsze zabytki... o restaurację czy bar w Żółkwi nie jest łatwo, przygarnął nas w końcu Staryj Bar na ulicy Lwowskiej, 50 metrów od rynku. Niestety menu było dość okrojone z uwagi na trwającą w sali obok biesiadę - zaoferowano nam schabowe, puree i surówkę i oczywiście piwo (łącznie 36 hrywien, sporo jak na ukraińskie warunki, ale może to z uwagi na walory turystyczne tego miasta). Po około pół godzinie od podania jedzenia, z lokalu wyprosiła nas lokalna muzyka biesiadna - około dziesięć razy odsłuchaliśmy tego samego utworu, a rozchachana grupka tańczących pięćdziesięciolatków dopełniła dzieła wyproszenia. Udaliśmy się do jednego z ogródków na rynek - musieliśmy zrobić wszystko by jutro mieć jak najmniejsze zakwasy ;)
Co jutro? Jeszcze nie wiemy, chciałbym tu spędzić więcej czasu, bo miasto jest fajne, a pod wieczór niewiele zobaczyliśmy...Z drugiej strony jeśli nie ruszymy dalej w drogę nie będzie szans na dojechanie do Drohobycza i Truskawca, a jeszcze Zadwórze po drodze... Jutrzejsza pogoda pewnie pomoże nam w podjęciu decyzji, dziś przez cały dzień "goniły" nas bardzo brzydkie frontowe chmury, a teraz na wschodzie widać wyraźną ścianę frontu...
Przejechaliśmy dziś 76 km, sześćdziesiąt kilka w trasie, resztę po mieście... jest nieźle, od początku na liczniku mamy 220 km!!
Z Jaworowa do Żółkwi pierwsze 30 km jechaliśmy drogą krajową, niestety dość ruchliwą, w Janowie (obecnie Iwano-Frankowe) zjechaliśmy na fajną drogę prowadzącą lesistymi i pagórkowatymi terenami z długimi wioskami i niestety długimi podjazdami, jazda bez obciążenia byłaby ciężka, a co dopiero z całym majdanem w sakwach...W miejscowości Glińsko, tuż przed Żółkwią, obok miejscowego, starego cmentarza znajduje się zapuszczony cmentarz wojenny z czasów I wojny światowej, na obelisku doczytać się można po polsku: "I będą świadczyć o kurhannym dole spoczywające polskich synów kości, że przez ofiary, trud i życia bole szli ku zwycięstwu i szli ku wolności". Napisy wyryto także po ukraińsku, niemiecku i węgiersku. Cmentarz był zarośnięty wysoką trawą, ale widać, że co jakiś czas jest pielęgnowany - znajduje się na nim kilkadziesiąt mogił, prawdopodobnie kryjących kilkuset poległych... Podobne cmentarze znaleźć można m. in. w polskich Bieszczadach i Beskidzie Niskim...
W Żółkwi jako pierwsze przywitały nas machające z pola Ukrainki, a zaraz potem dostojna brama miejska...
O nocleg nie było trudno, najpierw udaliśmy się do "przewodnikowego" hotelu Styl, niemniej oferowana cena 260 hrywien za pokój dwuosobowy nieco nas odstraszyła i zagadnęliśmy miejscowych o jakiś tańszy nocleg... Skierowali nas na drogę w stronę Lwowa, do wsi Sołoszyn, dwa kilometry od rynku, motel przy barze Klon, motel nie jest w ogóle oznaczony, o recepcję trzeba pytać w barze, bar niestety jest czynny od 12-tej więc nie było szans na śniadanie... Cena pokoju 2-osobowego, w pawilonowej zabudowie: 150 hrywien, pościel, TV, prysznic, ręczniki... na parterze, nie trzeba tachać, ani rowerów ani sakw... rewelacja... Motel posiada też kilka pokoi w piętrowym budynku...
Po drodze z Jarosławia mijaliśmy kilka moteli wyglądających na 150-18 hrywien, więc nie jest tak źle z noclegami na Ukrainie jak pisze się w przewodnikach...
Czekając na przegotowanie pokoju musiałem łatać dętkę, tym razem wyjąłem z niej po prostu 5 mm drucik grubości szpilki... poprzednim razem dętka oberwała przy wentylu i nie było co ratować...
Przelogowaliśmy się szybko w czyste ciuchy i pachnący pojechaliśmy "na miasto" - Żółkiew rzeczywiście jest perłą okolic Lwowa, to bardzo ładne miasto, monumentalne i czuć tu polskość... Na rynku wystawione były trzy ogródki piwne, niestety bez gastronomii, szukając jakiegoś baru objechaliśmy najważniejsze zabytki... o restaurację czy bar w Żółkwi nie jest łatwo, przygarnął nas w końcu Staryj Bar na ulicy Lwowskiej, 50 metrów od rynku. Niestety menu było dość okrojone z uwagi na trwającą w sali obok biesiadę - zaoferowano nam schabowe, puree i surówkę i oczywiście piwo (łącznie 36 hrywien, sporo jak na ukraińskie warunki, ale może to z uwagi na walory turystyczne tego miasta). Po około pół godzinie od podania jedzenia, z lokalu wyprosiła nas lokalna muzyka biesiadna - około dziesięć razy odsłuchaliśmy tego samego utworu, a rozchachana grupka tańczących pięćdziesięciolatków dopełniła dzieła wyproszenia. Udaliśmy się do jednego z ogródków na rynek - musieliśmy zrobić wszystko by jutro mieć jak najmniejsze zakwasy ;)
Co jutro? Jeszcze nie wiemy, chciałbym tu spędzić więcej czasu, bo miasto jest fajne, a pod wieczór niewiele zobaczyliśmy...Z drugiej strony jeśli nie ruszymy dalej w drogę nie będzie szans na dojechanie do Drohobycza i Truskawca, a jeszcze Zadwórze po drodze... Jutrzejsza pogoda pewnie pomoże nam w podjęciu decyzji, dziś przez cały dzień "goniły" nas bardzo brzydkie frontowe chmury, a teraz na wschodzie widać wyraźną ścianę frontu...
Przejechaliśmy dziś 76 km, sześćdziesiąt kilka w trasie, resztę po mieście... jest nieźle, od początku na liczniku mamy 220 km!!
piątek, 21 sierpnia 2009
Dzień drugi - pętla Jaworów - Sądowa Wisznia - Gródek Jagielloński - Jaworów
Wczoraj przejechaliśmy 63 km z Przemyśla do Jaworowa, szukając kwatery zrobiliśmy kolejne 9 km, a wieczorem do Watry i z powrotem kolejne 4. RAZEM 75 km ...
Postanowiliśmy, że zostajemy tu jeszcze jeden dzień. Zrobimy pętlę, przez Sądową Wisznię, Gródek Jagielloński i z powrotem do Jaworowa... około 80 kilometrów - będzie to nie lada test naszej kondycji, bo wstępnie planowaliśmy dziennie przejeżdżać około 50 km...
Śniadanie w restauracji było zaskakująco smaczne (3 jaja sadzone z szynką, kawa, sok pomarańczowy) i tanie (20 hrywien).
Na "obwodnicy" Jaworowa spotkaliśmy kolejny ewenement drogowy Ukrainy, drogę z płyt betonowych (podobną można jechać w okolicach Wrocławia). Szosa niemiłosiernie połatana i dziurawa, kilkucentymetrowe odstępy pomiędzy płytami ułożonymi w różnych płaszczyznach... pobocze przeważnie składało się z "braku pobocza" lub dziur wypełnionych kamieniami...
Po drodze do Sądowej Wiszni, w m. Mała Wiżomla (dawniej Mała Ożomla), na wzgórzu, przy skrzyżowaniu z drogą do Wiżomli zwróciliśmy uwagę na budynek magazynowy wyglądający na kościół (szczyt wciąż wieńczy krzyż) - porównując to miejsce z mapą z 1936 roku okazało się, że rzeczywiście jest to stary polski kościół...
W Sądowej Wiszni nic nas nie zainteresowało, zakręciliśmy się na rynku, wypiliśmy miejscowy trunek i pognaliśmy do Gródka Jagiellońskiego (obecnie Gródek Lwowski) szukać serca Jagiełły...
Do Gródka droga ciut lepsza, ruchliwsza, z dłuższymi podjazdami i zjazdami... Palące słońce dało nam w kość, zwiedzanie miasteczka zaczęliśmy od obiadu w Barze nad Ozierem (porcje nie powalające, ja konsekwentnie kotlet po kijowsku, frytki i piwo - 27 hr, Marek zjadł filet z hieka, frytki i piwo - 22 hr!!). Znaleźć knajpę w Gródku nie jest łatwo, w porównaniu z Jaworowem to istna pustynia gastronomiczna, oprócz miejsca w którym zjedliśmy widzieliśmy tylko pizzerię i ze dwa kafie-bary. Bar nad stawem wybraliśmy głównie z uwagi na przestronny taras (wybór "rowerowy")...
Jak się okazało znalezienie serca Jagiełły nie będzie proste...
W polskiej parafii spotkaliśmy bardzo miłą siostrę zakonną, która cierpliwie i dość wyczerpująco opowiedziała nam o historii kościoła farnego w Gródku (do początku lat 90-tych był magazynem kineskopów - i wyłącznie ze względu na rodzaj przechowywanych tu towarów nie został w środku mocno zniszczony), rozmawialiśmy też o relacjach pomiędzy mieszkańcami różnych wyznań w Gródku...Powiedziała nam także o dawnym, tajnym przejściu podziemnym pomiędzy kościołem a klasztorem Franciszkanów (to w nim znajdować się ma serce Jagiełły) - obecnie klasztor zajmuje klasztor greko-katolicki, Ukraińcy milczą w sprawie serca, nikt nic nie wie...
W drodze powrotnej natknęliśmy się na ciekawe miejsce na szczycie góry nieopodal wsi Rzeczyczany...Po środku zaoranego pola znajduje się kopiec z krzyżem - na mapie z połowy lat trzydziesty miejsce to nazwane jest "Turecką Mogiłą". Nie jestem pewny czy rzeczywiście ma to związek z wojnami tureckimi z XVII wieku, mówi się, że podobnie zwane miejsca w okolicach Lwowa rzeczywiście zostały usypane przez Turków, ale czy to prawda... ? Krzyż stoi, a rolnicy od lat nie orzą tej ziemi, coś w tym jest...
Połowa drogi powrotnej do Jaworowa to niestety znów popis ukraińskiej myśli drogowej - szutrowy dukt, który mieliśmy okazję współużytkować z ciężarówkami, traktorami, samochodami osobowymi i TIRami, był jak na realia ukraińskie dość dobrze oznakowany: mijaliśmy wiele znaków ostrzegających o ostrych zakrętach, choć ani jednego o kamienistej drodze...
Po morderczej, 80. kilometrowej trasie, około 19:30 dojechaliśmy do motelu - szybko się ogarnęliśmy i pojechaliśmy na kolację - oczywiście do Watry (aby wprowadzić rowery na zaplecze wystarczy tylko chwilę porozmawiać z barmanką...).
Rano zamierzaliśmy ruszyć w stronę Żółkwi - ponad 60 km.
Postanowiliśmy, że zostajemy tu jeszcze jeden dzień. Zrobimy pętlę, przez Sądową Wisznię, Gródek Jagielloński i z powrotem do Jaworowa... około 80 kilometrów - będzie to nie lada test naszej kondycji, bo wstępnie planowaliśmy dziennie przejeżdżać około 50 km...
Śniadanie w restauracji było zaskakująco smaczne (3 jaja sadzone z szynką, kawa, sok pomarańczowy) i tanie (20 hrywien).
Na "obwodnicy" Jaworowa spotkaliśmy kolejny ewenement drogowy Ukrainy, drogę z płyt betonowych (podobną można jechać w okolicach Wrocławia). Szosa niemiłosiernie połatana i dziurawa, kilkucentymetrowe odstępy pomiędzy płytami ułożonymi w różnych płaszczyznach... pobocze przeważnie składało się z "braku pobocza" lub dziur wypełnionych kamieniami...
Po drodze do Sądowej Wiszni, w m. Mała Wiżomla (dawniej Mała Ożomla), na wzgórzu, przy skrzyżowaniu z drogą do Wiżomli zwróciliśmy uwagę na budynek magazynowy wyglądający na kościół (szczyt wciąż wieńczy krzyż) - porównując to miejsce z mapą z 1936 roku okazało się, że rzeczywiście jest to stary polski kościół...
W Sądowej Wiszni nic nas nie zainteresowało, zakręciliśmy się na rynku, wypiliśmy miejscowy trunek i pognaliśmy do Gródka Jagiellońskiego (obecnie Gródek Lwowski) szukać serca Jagiełły...
Do Gródka droga ciut lepsza, ruchliwsza, z dłuższymi podjazdami i zjazdami... Palące słońce dało nam w kość, zwiedzanie miasteczka zaczęliśmy od obiadu w Barze nad Ozierem (porcje nie powalające, ja konsekwentnie kotlet po kijowsku, frytki i piwo - 27 hr, Marek zjadł filet z hieka
Jak się okazało znalezienie serca Jagiełły nie będzie proste...
W polskiej parafii spotkaliśmy bardzo miłą siostrę zakonną, która cierpliwie i dość wyczerpująco opowiedziała nam o historii kościoła farnego w Gródku (do początku lat 90-tych był magazynem kineskopów - i wyłącznie ze względu na rodzaj przechowywanych tu towarów nie został w środku mocno zniszczony), rozmawialiśmy też o relacjach pomiędzy mieszkańcami różnych wyznań w Gródku...Powiedziała nam także o dawnym, tajnym przejściu podziemnym pomiędzy kościołem a klasztorem Franciszkanów (to w nim znajdować się ma serce Jagiełły) - obecnie klasztor zajmuje klasztor greko-katolicki, Ukraińcy milczą w sprawie serca, nikt nic nie wie...
W drodze powrotnej natknęliśmy się na ciekawe miejsce na szczycie góry nieopodal wsi Rzeczyczany...Po środku zaoranego pola znajduje się kopiec z krzyżem - na mapie z połowy lat trzydziesty miejsce to nazwane jest "Turecką Mogiłą". Nie jestem pewny czy rzeczywiście ma to związek z wojnami tureckimi z XVII wieku, mówi się, że podobnie zwane miejsca w okolicach Lwowa rzeczywiście zostały usypane przez Turków, ale czy to prawda... ? Krzyż stoi, a rolnicy od lat nie orzą tej ziemi, coś w tym jest...
Połowa drogi powrotnej do Jaworowa to niestety znów popis ukraińskiej myśli drogowej - szutrowy dukt, który mieliśmy okazję współużytkować z ciężarówkami, traktorami, samochodami osobowymi i TIRami, był jak na realia ukraińskie dość dobrze oznakowany: mijaliśmy wiele znaków ostrzegających o ostrych zakrętach, choć ani jednego o kamienistej drodze...
Po morderczej, 80. kilometrowej trasie, około 19:30 dojechaliśmy do motelu - szybko się ogarnęliśmy i pojechaliśmy na kolację - oczywiście do Watry (aby wprowadzić rowery na zaplecze wystarczy tylko chwilę porozmawiać z barmanką...).
Rano zamierzaliśmy ruszyć w stronę Żółkwi - ponad 60 km.
czwartek, 20 sierpnia 2009
Dzień pierwszy, 20 sierpnia 2009 - Przemyśl - Mościska - Jaworów .
Po śniadaniu (znośna jajecznica na szynce), około 11-tej ruszyliśmy w stronę granicy (jak i przy wyjeździe z Warszawy musiałem się oczywiście po "coś" wracać), na granicy w Medyce skierowano nas na przejście dla pieszych, po naszej stronie formalności trwały chwilę, szerokie przejście, bez problemu przejechaliśmy z osakwowanymi rowerami - po stronie Ukraińskiej uformowała się niewielka kolejka, bo pracował tam tylko jeden pogranicznik. W kolejce oczywiście znaleźli się tacy co chcieli szybciej... Jedno okienko, wąska bramka z "kołowrotkiem"... trochę stresu, ale jedyną formalnością na granicy jest wypełnienie niewielkiego druczku...
Nie oglądając się za siebie pognaliśmy do pierwszego większego miasta za granicą. W Mościskach zatrzymaliśmy się w parku na rynku. Nigdzie później nie spotkaliśmy się z tym ewenementem: wśród drzew i ławek "pasły" się kury, dziobały sobie coś w trawie, obok siedzieli ludzie, bawiły się dzieci, nikt oprócz nas się nimi nie przejmował ;)
W drodze od granicy zapoznaliśmy się z "asfaltową" nawierzchnią jednej z główniejszych dróg Ukrainy. Przyznam, że nie spodziewałem się, że będą aż tak źle: naprawianie dróg polega głównie na zalaniu dziur i wyrw mieszanką drobnych kamieni z lepikiem, nikt tego przed zastygnięciem nie wyrównuje... więc jeździ się nie tylko po dziurach, ale i po garbach.
Rowerzysta dla kierowców jest wyłącznie przeszkodą w płynnym ominięciu kolein, dziur, wyrw, garbów itp. - trzeba na prawdę bardzo uważać jeżdżąc poboczem... Nie od razu przyzwyczailiśmy się też do dźwiękowego sygnalizowania nam, że od tyłu zbliża się pojazd - kierowcy często trąbili na nas kilkadziesiąt metrów wcześniej, nie wiem do końca w jakim celu, bo bardziej zjechać w prawo już się przeważnie nie dało... Pal licho gdy robili to odpowiednio wcześniej, gorzej gdy używali klaksonu tuż za naszymi plecami, kilka razy mogło się to skończyć w rowie...
Z Mościsk postanowiliśmy "skrócić" sobie drogę do Jaworowa * - na tym odcinku przekonaliśmy się po raz pierwszy jak bardzo odporne muszą być pojazdy i ludzie poruszający się "drogami" Ukrainy. Asfalt skończył się za Wolą Arłamowską, a ponownie pojawił za m. Bonów (podobno rok założenia 1323), kilkanaście kilometrów drogą szutrową i polną dało nam porządnie w kość. Kilka kilometrów przed Jaworowem po raz pierwszy zdejmowałem oponę.
Wjeżdżając do miasta od strony Krakowca minęliśmy motel ARTA - stwierdziliśmy, że będzie dla nas za drogi (w przewodniku napisali, że pokój 2-osobowy kosztuje od 30 do 50 $!!) i pojechaliśmy na dworzec autobusowy szukać "babuszek". Niestety, "babuszki" praktykowane są chyba wyłącznie w dużych miastach - spytaliśmy więc o nocleg taksówkarzy, którzy skierowali nas do "hotelu" wojskowego przy jednostce, tam miały być oferowane pokoje w cenie 50 UAH!! Hotel znajduje się w kilkupiętrowym bloku z wielkiej płyty, elewację uświetnia elegancki żołnierz Armii Ukraińskiej, wokół mnóstwo mundurowych, w recepcji miła pani potwierdziła, że wynajęcie pokoju będzie nas kosztować 50 hrywien. Zadowoleni wnieśliśmy rowery do budynku... niestety recepcjonistka w tym czasie wykonała telefon do kogoś "z góry" i zapadła decyzja, że nie mogą nam wynająć pokoju, bo to hotel dla armii... potem doszliśmy do wniosku, że pewnie obawiali się "najazdu" turystów z Polski, albo bali się, że jesteśmy szpiegami...
Zaczynało robić się późno, w desperacji pojechaliśmy do polskiej parafii rzymsko-katolickiej. Jednak i tam nic nie wskóraliśmy, bo pół godziny wcześniej skończyła się msza i Polacy rozeszli się po mieście - spotkaliśmy tylko panią Lusię i jej koleżankę, które raczej nie były skore gościć nas na "kwartirze"... Podpowiedziały nam, że na drodze wyjazdowej w stronę Lwowa (przy "cepeenie") jest jeszcze jeden motel, raczej tańszy niż ARTA.
Mijając ARTĘ postanowiliśmy jednak spytać o cenę pokojów - i tu pierwsze, poważne zaskoczenie cenami noclegów na Ukrainie. Pokój 2-osobowy zaoferowano nam w cenie 160 hrywien!! Od poniedziałku do czwartku obowiązuje 15% zniżka, normalna cena to 180 hrywien! Nadmienię, że na terenie hotelu znajduje się m.in. sauna, salon masażu, restauracja, jeziorko z "prywatnymi" łabędziami, dostępny jest także bezprzewodowy internet, a w TV można oglądać polskie kanały... więcej na http://www.arta.org.ua/hotel.php . Miejsce to jest wręcz stworzone dla rowerowych turystów, bo pokoje znajdują się w parterowych bungalowach, nie trzeba więc niczego wnosić na piętro...
Postanowiliśmy ostrożniej podchodzić do informacji "przewodnikowych".
Wieczorem znaleźliśmy w "centrum" Jaworowa przytulny bar "Watra", z transmisjami sportowymi na dużym ekranie i napiliśmy się wreszcie miejscowego piwa, zjedliśmy też bardzo sytą kolację...
A oto przykładowe ceny:
sklepy spożywcze:
pętko kiełbasy + chleb + pomidor: 9 hrywien
piwo: od 4,5 do 6,5 hrywien
woda gazowana 1,5l: 2,55 hrywny
lód śmietankowy 75 gram: 2,5 hr
Watra:
pieriemienie (pierożki): 10,20 hr
frytki: 4,90 hr
piwo obołoń: 5,50 hr
piwo tuborg: 7 hr
surówka z kapusty na majonezie: 3,30 hr
kotlet po kijowsku z kury: 12,70 hr ...
Na głównej ulicy Jaworowa, przed rynkiem, w pawilonach handlowych znajduje się sklep z rowerami i częściami do nich - dość solidnie zaopatrzony w dętki, linki...
*) planując ten wyjazd zaopatrzyliśmy się w spory zestaw map i przewodnik Bezdroży "Ukraina Zachodnia" - mapy są dostępne w kilku sklepach w Warszawie - najważniejszą pozycję: ukraińską mapę "Lvivska obłas't'" w skali 1:200 000 kupiłem w Sklepie Podróżnika na Kaliskiej w Warszawie, miałem także polskie mapy w skali 1:100 000 (WZKart, 1997, Lwów) oraz 1:200 000 (WZKart, 1993, Drohobycz) i 1:300 000 (reedycja ark. 86, Lwów, wydana nakładem przez Centrum Kartografii), a także laminowaną mapę zachodniej Ukrainy Wydawnictwa ExpressMap w skali 1:500 000, poza tym wzięliśmy ze sobą wydrukowane skany map WIG z okresu międzywojennego (http://polski.mapywig.org/news.php) - pamiętać należy jednak, że nie wszystko co jest nawet na mapie ukraińskiej znajduje się w terenie, poczynając od dróg...
środa, 19 sierpnia 2009
Dzień zero, 19 sierpnia 2009 - prolog Warszawa-Przemyśl.
Z miasta wyjechaliśmy z lekkim opóźnieniem, ale jako że nie byliśmy pewni czy blisko po stronie ukraińskiej znajdziemy nocleg, postanowiliśmy na noc zatrzymać się w Przemyślu. Oczywiście jechaliśmy autem, z rowerami na dachu - samochód zamierzaliśmy zostawić na parkingu. Długo nie szukając zdecydowaliśmy się na hotel Pod Białym Orłem, o wyborze zdecydowała późna pora i WiFi na terenie hotelu, co prawda cena 120. pln za pokój ze śniadaniem dla dwóch osób nie bardzo nas przekonywała, ale cóż... zdecydowaliśmy się.
Koszty wyjazdu chcieliśmy ograniczyć do minimum - wiadomo: KRYZYS!
Wieczorem "objechaliśmy" Przemyśl...
Poczyniliśmy ostatnie zakupy - skompletowaliśmy sakwy, sprawdziliśmy rowery... w sumie to przydał się ten dzień na krótkie zaplanowanie chociaż kierunku jazdy za granicą, choć jeśli mielibyśmy ponownie odbyć taki wypad zdecydowalibyśmy się na przejechanie granicy tego samego dnia i zatrzymanie się już po stronie ukraińskiej - pierwsze motele są już w Szechyniach, kolejne mijaliśmy w Mościskach (o cenach nieco dalej).
Koszty wyjazdu chcieliśmy ograniczyć do minimum - wiadomo: KRYZYS!
Wieczorem "objechaliśmy" Przemyśl...
Poczyniliśmy ostatnie zakupy - skompletowaliśmy sakwy, sprawdziliśmy rowery... w sumie to przydał się ten dzień na krótkie zaplanowanie chociaż kierunku jazdy za granicą, choć jeśli mielibyśmy ponownie odbyć taki wypad zdecydowalibyśmy się na przejechanie granicy tego samego dnia i zatrzymanie się już po stronie ukraińskiej - pierwsze motele są już w Szechyniach, kolejne mijaliśmy w Mościskach (o cenach nieco dalej).
wtorek, 18 sierpnia 2009
tytułem wstępu
Ukraina na rowerze to ciężka "zabawa". Nie jest łatwo głównie ze względu na "drogi"... Oto krótka relacja z kilkudniowego wypadu rowerowego na zachodnią Ukrainę.
Zamiar był prosty: rowerami, bez szczegółowego planu wjeżdżamy od strony Przemyśla do Ukrainy, dajemy sobie na zwiedzanie około tygodnia. Z góry założyliśmy jedynie, że nie tykamy się Lwowa, ograniczał nas czas,więc Lwów następnym razem.
Część relacji to moje codzienne zapiski, część stanowić będą nasze spostrzeżenia post factum... o zabytkach, kościołach i ciekawych miejscach będę wspominał oględnie - to co chce się zobaczyć na Ukrainie jest indywidualnym wyborem...
Zamiar był prosty: rowerami, bez szczegółowego planu wjeżdżamy od strony Przemyśla do Ukrainy, dajemy sobie na zwiedzanie około tygodnia. Z góry założyliśmy jedynie, że nie tykamy się Lwowa, ograniczał nas czas,więc Lwów następnym razem.
Część relacji to moje codzienne zapiski, część stanowić będą nasze spostrzeżenia post factum... o zabytkach, kościołach i ciekawych miejscach będę wspominał oględnie - to co chce się zobaczyć na Ukrainie jest indywidualnym wyborem...
Subskrybuj:
Posty (Atom)